sobota, 31 stycznia 2015

Co dać na wesele Ulubionej Parze?



Pytanie popularne i jakże trudne w swojej prostocie.

Znamy Dwójkę ludzi od niepamiętnych czasów, przyjaźnimy, lubimy, spędzamy czas.
I nagle trach- zaręczyny, zaproszenie, ślub.
Euforia, radość ze szczęścia Przyjaciół po chwili miesza się z niepewnością po pojawieniu się fundamentalnego pytania- cóż podarować znanej nam i lubianej Parze, żeby było niebanalne, niepowtarzalne, osobiste i oryginalne- żeby zawsze, kiedy tylko spojrzą na podarunek od Nas, wiedzieli, że to od Nas.
Jednocześnie pragniemy, żeby prezent się spodobał (i w głębi duszy marzymy, że zostanie przez Parę uznany prezentem wesela:D )

To, że Para życzy sobie ,,kopert" w ramach prezentu, rozwiązuje problem ,,prawdziwego" prezentu, o ile nie mamy do czynienia z bardzo nam bliskimi osobami.
Tym chcemy podarować coś drobnego, sentymentalnego, wyjątkowego.

I rozpętuje się burza mózgu, rozpoczynają się szalone narady i milion zmian zdań.

Znacie to?

Ja aż za dobrze:)

Rok 2014 był dla mnie rokiem wesel- zostaliśmy z Lubym zaproszeni aż na trzy- do mojej przyjaciółki, jego przyjaciela i Siostry Lubego a zarazem mojej przyjaciółki.

Każda para zażyczyła sobie kopert- ich wola:)
Nie zażyczyli sobie kwiatów, wybierając w to miejsce wino bądź kupon totolotka:)

Czyli sytuacja prosta, klarowna, jednoznaczna:)

Jednak jak już wspomniałam, każda z tych par była mi bliska i w całej swojej zarozumiałości chciałam podarować im coś, co ,,będą mieli", nie tak jak wino, które wypiją, totolotka, którego w razie przegranej wyrzucą czy kartki z życzeniami, którą schowają do pudła i będą wyjmować co piątą rocznicę ślubu.

Pomyślałam, podumałam i mój rozumek jako najlepszy uznał ,,prezent seksowny":)

Chwilę się powahałam- to w końcu bardzo intymne sfery!
Wahanie odrzuciłam po bardzo racjonalnym wniosku- przecież to przyjaciele, ludzie, których dobrze znam, ludzie, u których mogę zaryzykować szalony i żartobliwy pomysł:)

Zatem przystąpiłam do działania:)



Sfotografowałam tylko czerwone- wcześniej powstały różowe i bordowe:)

Dokładnie- każda z ,,moich" Par dostała własnoręcznie wykonane, niesamowicie ażurowe majtko-stringi:)
Cóż innego, zabawnego, szalonego mogłam wymyślić ponad to?

Na wesele Siostry Lubego przygotowywałam się dłużej...

Po pierwsze: bilon.
Mnóstwo bilonu.




Po drugie- wywiad.
Agentka wywiadu- czyli ja, niepozornie wydobyła informacje o ulubionym kolorze Pana Młodego.
  
Po trzecie- dbałość o milion szczegółów= milion koralików.



Po czwarte- tysiące przymiarek na modelach, mniej lub bardziej chętnych do pomocy.





Aż w końcu efekt, gotowy do wyprania, wyprasowania, zapakowania i podarowania:)


Niesamowite, gorące, czerwone...

Po piąte- uzupełnienie niespodzianki o wyjątkowy i nigdzie niespotykany stanik.


Kończąc- byłam zadowolona z siebie, moja próżność biła mi brawo.





Myślę, że pomimo tego, iż teraz każda Młoda Para życzy sobie ,,prezentów w kopercie"
to fajnie jest pomyśleć nad drobiazgiem dla Bliższych.


To podkreśla wyjątkowość naszych relacji:)




***







sobota, 24 stycznia 2015

Nie łaź za mną, tylko naucz się gipsować, pokażę Ci jak.


Czyli jak jedną obietnicą zachwycić i przerazić jednocześnie....


Obietnicą czy raczej pełnym rezygnacji pomieszanej z irytacją westchnieniem?

Sprawa wyglądała tak- pokój mój własny, po babci odziedziczony, podłogę z desek miał i ściany do odświeżenia- pilnego.

Słowo ,,pilne" w języku mojego Taty ma swoją własną definicję. brzmi mniej więcej tak-
 co pilne dla Ciebie, niekoniecznie dla mnie.
 Nie dziwię się- Tata ma mnóstwo zajęć, w tym zajęć fizycznych, ma prawo być zmęczony i przez to definiować po swojemu;)
Bardzo go kocham, więc nie naciskałam:)

Dlatego obserwowałam jego ,,grafik zajęć" szukając pustych miejsc...

Wyczekiwałam tego momentu, wyczekiwałam, aż w końcu udało się! 
Remont rozpoczęty!
Po wielu tygodniach odkładania złotówki do złotówki, postawiłam Tatę przed faktem dokonanym- 
ruszamy w szranki ze starą podłogą i przykurzoną ścianą...
Po kolejnych wielu bojach (nie dało się tego uniknąć, wybrałam bowiem porę roku taką bardziej jesienną),
 wywiozłam go do sklepu budowlanego po płyty wiórowe, panele, pianki... i te wszystkie inne dziwne utensylia, bez których pole działania się zawęża.
A o których mało co wiem.
Za to mój Tata wie prawie wszystko.
I wiecie co?
Zakupy tego wszystkiego, to był pikuś, to polega na tym, że zabiera się kogoś, kto w miarę ogarnia temat i ziuuu.

Ale po przywiezieniu tego do domu i złożeniu na kupkę ZACZYNA SIĘ.

Doszliśmy z Tatą do porozumienia- jak najwięcej robimy sami.
Po pierwsze- oszczędności finansowe.
Po drugie- nabycie nowych lub udoskonalenie posiadanych umiejętności.
Po trzecie- FRAJDA!
Byliśmy zgodni:)

Każde z nas miało czas o innej porze dnia na działania,
Zatem to, co Tata stwierdził, że dam radę sama wykonać, zostało mi pokazane i miałam działać.
Hmmm.....
Jak to się mówi? Pierwsze koty za płoty?
Dokładnie.
Miałam gipsować ściany w miejscach, gdzie odpadł tynk przy ich myciu, bądź celowym opukiwaniu ;) . Nie było potrzeby gipsowania całości, na szczęście:)
Muszę zauważyć, że ocenienie ilości potrzebnego nam do pracy gipsu i przygotowanie odpowiedniej ilości wcale nie jest takie proste.
W ogóle.
Zazwyczaj po wykonanej pracy- działałam na mieszance gipsu szpachlowego z domieszką budowlanego, co powodowało, że tak szybko nie zastygał i był dłużej plastyczny- zostawało mi trochę szarej mazi.
Nie lubię, gdy cokolwiek ma się zmarnować, zatem twórczo takie ,,resztki" pożytkowałam na tworzenie ,,kamiennych" wazonów:)
Oto efekt:)

Mrrr, ostry ze mnie gość!

Co najśmieszniejsze- cienka warstwa specyfiku spektakularnie zjeżdżała.
Im więcej gipsu dokładałam, tym lepiej się wszystko trzymało, na dodatek pozwalało na stworzenie ostrej, nieregularnej faktury.
Myślę, że nie muszę tłumaczyć, dlaczego po każdym gipsowaniu musiałam długo myć ręce:)

 Elementy wystroju mnożyły się jeszcze przed nałożeniem farby i zaplanowaniu rozstawienia mebli;)

Zwlekam z momentem, w którym pochwalę się gipsowaniem właściwym, czyli prywatną ścianą płaczu.
Trudno było- te dwa słowa to największy eufemizm świata!

Zanim dogadałam się z packą i szpachelką i skoordynowałam ruchy balansując na drabinie, minęły ze trzy godziny, ja byłam brudna nie tylko na rękach, a ciśnienie skakało na bardzo wysokich rejestrach...
Na szczęście Tata wpadał co jakiś czas, poprawiał, pokazywał, podnosił na duchu tłumiąc śmiech i znikał. Po tych trzech godzinach ściana wyglądała tak:

Wzór gładkości, of course.
Jak widać, nie umiałam trzymać packi pod odpowiednim kątem...

Ludzkość w jasnowidzeniu wynalazła coś takiego, jak papier ścierny.
Raz dwa się zaprzyjaźniliśmy! 
Z niecierpliwością oczekiwałam, aż warstwa gipsu wyschnie i z zapamiętaniem szorowałam ją papierem.
Pył miałam wszędzie- przede wszystkim zaś w uszach. Nie wiem dlaczego wybrał sobie to miejsce za ulubioną lokalizację...

Pomijając perwersje pyłu- gładkość ściany jako wynik moich męczarni zachwyciła mnie niesamowicie!


Zielona gładkość- rzeczywistość z marzeń.


Pięknie i równo!
Gładko niesamowicie!
Zielono- ach, jak kocham energię tego koloru!

Po tych ekstatycznych wykrzyknikach mogę powiedzieć tylko jedno- opłacało się. Kolejną ścianę wygipsowałam kilka razy szybciej i nie musiałam się namachać papierem:P

A w drugim pokoju już działałam sama, nie czekałam na Tatę, Tata tylko służył radą:)
Jestem kobietą pracują, żaden remont mi nie straszny:P

Zbieram doświadczenia do koszyczka, eksperymentuję i nie cofam się.
Nie jestem feministką, 
ale wiedzmy, Kobietki drogie:

 im bardziej jesteśmy samodzielne, tym szybciej cieszy nas ziszczenie marzeń:)




***